UWAGA! Obecna zawartość serwisu jest testowa - strona jest w trakcie tworzenia.
15.10.2024 wtorek 05:57 
2018.10.17

Whisky Live Warsaw 2018 - na właściwym kursie (cz. 1)

Doczekaliśmy chwili, kiedy o najważniejszej imprezie whiskowej w Polsce (pomijając specyficzny festyn w Jastrzębiej Górze) można zacząć mówić jako o produkcie „gotowym”. Jej organizator, zbierając doświadczenia na bazie poprzednich pięciu edycji postawił na ewolucję, by w tym roku zaproponować nam franszyzę Whisky Live Warsaw w nowym miejscu, w większej s(k)ali, z kilkoma niespodziankami, choć przy zachowaniu głównych cech charakterystycznych. To jednak, najprawdopodobniej, już finał pewnego etapu - etapu poszukiwania optymalnego modelu imprezy, dostosowywania rozwiązań do realiów z jednej, a licznych oczekiwań z drugiej strony. Przyznam, że bardzo liczę na trwałe związanie WLW z tegoroczną lokalizacją, wręcz na jeszcze silniejsze „wrośnięcie” w tamtejszy klimat. Ale i na nie ustawanie w postępie.

Jakkolwiek miejsca na przydatne (niekiedy też niezbędne) korekty w anturażu, programie, line-upie whisky itd. jest ciągle sporo, to przyglądając się drodze, jaką przeszło warszawskie wydarzenie od czasu swojej pierwszej - zresztą całkiem ciepło wspominanej - edycji, trudno mieć szczególne zastrzeżenia do obranego kierunku. W obszarach najbardziej newralgicznych zrobiono naprawdę wiele dobrego, po kolei eliminując uciążliwości i błędy początkującego w temacie, a festiwal pod względem organizacji nie tylko dogonił zagraniczną konkurencję, lecz - na kilku polach - ją nawet przewyższył. Czy można było zrobić więcej, lub po prostu szybciej?... Ha, oczywiście. Jednak spoglądając na to, jak WLW prezentuje się dziś – i tak było warto czekać.

Pora więc, by niniejsza recenzja tych flagowych, polskich targów whisky mniej skupiała się wokół fundamentalnych, odwiecznych rozważań pod hasłem „jak wyobrażamy sobie idealny festiwal dla czytelników BOW” (zwłaszcza, że prędzej czy później taką, bardziej ekskluzywną imprezę bądź przygotujemy sami, bądź włączymy się w jej organizację merytorycznym wsparciem), a bardziej starała się pokazać, czego – i naprawdę jak niewiele – brakuje do osiągnięcia jeszcze lepszego rezultatu w docelowej formule, którą obrało sobie WLW.
W dalszej części tekstu pozwolę sobie zatem na kilka drobnych sugestii, których realizacja wydaje się możliwa do osiągnięcia w sposób prosty, nie wywracający do góry nogami ani idei powszechności i dostępności, ani kluczowych przyzwyczajeń, ani tym bardziej „ram budżetowych”, o jakie jest oparty cały event.

Zwykło się w Polsce mawiać, że takie mamy krajowe festiwale whisky, jakiego mamy klienta. O ile cztery, pięć lat temu mogło to brzmieć jak smutna, choć prawdziwa konstatacja, to w dobie skokowo rosnącego zainteresowania lepszą whisky – zwaną też whisky „segmentu premium” – trudno traktować to inaczej, jak wymówkę niektórych spośród festiwalowych włodarzy (ale i wystawców – o tym później) na okoliczność serwowania wciąż i wciąż wyłącznie tej samej festiwalowej chały i whiskowego banału. Na tę wygodną, bezpieczną powtarzalność. Jest to po prostu podejście najłatwiejsze; im bardziej wiarygodnie brzmi sarkanie na "młody" rynek, tym bezpieczniej czują się oni wobec rosnących wymagań swoich klientów. Tymczasem proceder sprowadza się do niczego więcej, niż szukania metody zrzucenia z siebie pewnej odpowiedzialności. Odpowiedzialności za postęp. Lub też: za tego postępu brak.

Dziś właściwszym wydaje się odwrócenie całego wnioskowania. Prawdą jest raczej, że takiego mamy na festiwalu konsumenta, jakiego uda nam się pozyskać, zainteresować, przywabić przygotowaną ofertą. Czyli zainwestować w niego - poniekąd. Może być to więc, owszem, wyłącznie tłum poszukiwaczy dramów „w cenie biletu”. Może być to ten typ fana whisky, który zjawia się w zasadzie wyłącznie po to, by z tumblerem czegokolwiek w ręce wysłuchać koncertu popularnej grupy muzycznej. Może być to, w istocie, nadal mocno początkujący fan whisky, dla którego dostęp do core range dowolnej szkockiej destylarni to jak wyprawa na podbój kosmosu... Ale może być to również ktoś z szybko i stale rozwijającej się grupy tych miłośników whisky, którzy swe pierwsze kroki stawiali przed niemal dekadą (tak, czas płynie szybko także dla rodzimego fandomu!), podstawy odkrywali na pierwszych edycjach polskich festiwali - często zresztą śmiejąc się z „niebotycznych" wymagań i utyskiwań starych dziadów. Dzisiaj sami oczekują czegoś więcej, niż jedynie nieskończonego powtarzania whiskowego elementarza. O tej grupie najłatwiej się zapomina, właśnie o bywalcach festiwali, tych najwierniejszych z wiernych, którzy słusznie spodziewają się po kolejnych edycjach więcej i lepiej. To „więcej”, być może, już dostali, niejako w pakiecie ze wszystkimi innymi klientami. Pora jednak, by zadać im także „lepiej” – a co nie jest równie proste, jak nabijanie frekwencji koncertem gwiazdy estrady, a nawet organizowaniem cyt. „czternastej masterclass bez sensu”.

Skupmy się zatem na szczegółach, w podziale na dobrze znane, tradycyjne kategorie.


LOKALIZACJA

Warszawa to w skali Polski, ale i Europy, dość specyficzne miasto, o wiadomej historii i jej skutkach. W tym kontekście Praga wydaje się być dzielnicą chyba najmniej „warszawską”, a z całą pewnością nie tak wielkomiejską, jak choćby (nieodległe) śródmieście. Przeniesienie tam imprezy skoncentrowanej wokół whisky to decyzja i logiczna, i tak naprawdę, jedyna słuszna. Prestiż (zwłaszcza pozorny) w tym przypadku nie jest najważniejszy. Poza wyprowadzeniem WLW na głębokie peryferia, już poza samo miasto, nie dostrzegam, mówiąc szczerze, lepszej alternatywy. Przynajmniej dla imprezy tak dużej, jaką ten festiwal od początku miał być - i o charakterze, w który najlepiej wpisują się przecież lokalizacje historyczne, z duszą. Choć nie jestem fanem zabudowy postindustrialnej, doceniam więc wybór „Konesera” na miejsce imprezy. Tak krawiec kraje, jak mu materii staje. Ditto.

Wprawne oko dostrzeże zresztą, że cały ten kwartał, po zakończeniu renowacji, będzie zakątkiem naprawdę urokliwym - o klimacie mocno specyficznym, nowo-starym, jednak z pewnością nie tak odległym szkockiej single-malt, jak uprzednio hotelowe hale targowe, lotnisko, i tak dalej. Nie bez znaczenia pozostaje świetne skomunikowanie aktualnej miejscówki: od węzła Warszawa Wileńska to zaledwie jakieś 5-7 minut spacerem. Zaś porządny, sieciowy hotel, który ma się otworzyć dosłownie „po drugiej stronie podwórka” może być świetnym dopełnieniem całego układu, pozwalającym na kwaterowanie kluczowych gości z zagranicy właściwie na miejscu. Co bywa przecież standardem w przypadku wielu docenianych festiwali europejskich.

Poza terenem samego WLW, ale w obrębie kwartału, znajduje się co najmniej kilka barów i restauracji. Póki co, współpraca z nimi organizatora wypada dość przeciętnie. W trakcie festiwalu natknęliśmy się zarówno na imprezę zamkniętą (czytaj: wyproszono nas natychmiast po przekroczeniu drzwi), jak i kompletne nieprzygotowanie obsługi do przyjęcia festiwalowych gości (skoro już przy nas rozstawiano dodatkowe stoliki na tarasie). Potencjał jednak wydaje się spory, omawiane miejsca są dość rozmaite, cenowo różnorodne, a zlokalizowane praktycznie pod jednym dachem. Można tam zarówno kontynuować imprezę w formie bardziej kameralnego aftera, zjeść „regeneracyjny” posiłek w postaci niekoniecznie sugerowanej przez festiwalowy poradnik, odsapnąć przy dobrej kawie (w promocji) i tak dalej.


PRZESTRZEŃ i ERGONOMIA

Koneser” to praktycznie cały kwartał, wypełniający dość znaczny obszar, ograniczony czterema ulicami. Festiwal mieści się w odrestaurowanej, pofabrycznej części handlowo-wystawienniczej. Charakteru nadają stylowe fasady z czerwonej cegły, dużo przeszkleń, kameralne, odkryte patio, nasadzenia zieleni, dobre doświetlenie większości pomieszczeń. Całościowa powierzchnia, zajęta przez festiwal, wydaje się optymalna. Przestrzeń oferowana przez główną salę pozwoliła na sensowne rozmieszczenie stoisk w kilku szeregach, jak też na zachowanie odpowiednio szerokich ciągów komunikacyjnych, oraz wygospodarowanie miejsca na strefy degustacyjne z siedziskami, scenę, sklep festiwalowy itd. Zostało to zrobione naprawdę poprawnie, z dbałością o wygodę gości. Sale do masterclass znajdują się w pobliżu, oczywiście również pod jednym dachem.
Bardzo trafionym pomysłem okazało się wyprowadzenie części imprezy na teren wspomnianego patio – znalazła się się tam nieuciążliwa gastronomia oraz strefa dla palących (w tym nieśmiertelne w Polsce cygara). Zakładam, że w razie potrzeby - np. frekwencyjnej - można byłby utworzyć tam jeszcze większą strefę z siedziskami, pozwalającą na chwilową ucieczkę od hałasu głównej hali i odrobinę wytchnienia. Wiąże się z tym jednak jedno, za to bardzo poważne ryzyko, a mianowicie pogodowe. W tym roku pogoda niezwykle sprzyjała, jednak w połowie października nietrudno wyobrazić sobie sytuację zupełnie przeciwną... Szkoda byłoby utracić przez to tak znaczący atut. Czemu więc, w przyszłości, nie przesunąć terminu imprezy o te dwa, trzy tygodnie? Mam nadzieję, że franszyzowe regulacje tego nie wykluczają.

Tym, co w omawianym obszarze niewątpliwie wymaga poprawy, jest oznakowanie festiwalu. Na wszystkich rogach kwartału, od strony ulicy, powinny stanąć klasyczne „witacze” wskazujące kierunek i odległość do wejścia. Widzieliśmy wiele grup gości kompletnie zdezorientowanych, błądzących, nie mających pojęcia w którą stronę powinni zmierzać. Część z nich (podobnie jak my) znalazła się wreszcie na terenie festiwalu dzięki wejściom bocznym, i przez długi czas nie miała pojęcia, że istnieje patio dające możliwość wyjścia z WLW na zewnątrz, do strefy gastronomicznej.
Zabrakło planu imprezy wręczanego odwiedzającym razem z powitalnym kieliszkiem, rzecz jasna pokazującego także rozmieszczenie wszystkich stoisk. Rzecz to jednak niezmiernie prosta do naprawienia, jak się wydaje.

Nieco trudniejszym może się okazać znalezienie sposobu na rozładowanie kolejek-zatorów, nieodmiennie tworzących się w wąskim gardle, jakim jest wejście na teren festiwalu. Szczęśliwie problem dotyczy, w istocie, tylko godzin jego rozpoczęcia. Być może wystarczyłoby po prostu utworzyć dodatkową bramkę (bo istniejący układ wejść na to pozwala) – nawet jeśli nie na cały weekend, to o tych najbardziej newralgicznych porach?... Zdecydowanie poprawiłoby to komfort odwiedzającym i nie rujnowało pierwszego wrażenia z pobytu – które ponoć jest najważniejsze ;)

Problematyczne jest rozpoczynanie festiwalu w piątek dopiero o godzinie 17:00, przynajmniej dla wszystkich tych, którzy nie wykupili tzw. rozszerzenia, gwarantującego możliwość wcześniejszego wejścia na imprezę. Samo wykorzystanie piątku (nawet kosztem niedzieli), jest oczywiście krokiem w dobrą stronę. Natomiast nie jestem pewny, czy wzięto pod uwagę fakt, iż spory odsetek odwiedzających to przyjezdni spoza Warszawy, którzy mają (siłą rzeczy) do dyspozycji cały ten dzień, a nie zjawiają się dopiero „po pracy”. Ukłonem w ich kierunku byłoby umożliwienie wejścia już od godziny, przykładowo, 14:00. Choćby poprzez wspomniane, jakoś tam odpłatne, „rozszerzenie”. Zaś pozostałym o przepisowej 15:30. Oznaczałoby to, owszem, te 1,5h mniej czasu na przygotowania dla organizatora i wystawców, jednak na świecie jakoś sobie z tym przecież poradzono.

Wystrój festiwalu zachował swą początkową formę, kojarzoną głównie z kolorem żółtym - jednak należy odnotować, że i na tym polu dokonały się pozytywne zmiany. Niesłynny paździerz pozostał niemal wyłącznie na powierzchniach pionowych, przez co kontakt z nim został ograniczony do kontaktu jedynie wzrokowego ;) Pewnym pomniejszym minusem są potężne, szare kolumny podtrzymujące strop sali. Cóż, w końcu jesteśmy w pomieszczeniach pofabrycznych. Można jednak bez trudu przykryć je – na wysokości wzroku – eleganckimi posterami, plakatami, neonami (?) reklamującymi czy to wystawców, czy to samą imprezę, czy wreszcie szkockie walory, zabytki, albo szczególne whiskowe imponderabilia. Mogłoby to nader urozmaicić i uatrakcyjnić surowy, ciągle - pomimo odrestaurowanych akcentów w wystroju - kanciasto-techniczny pejzaż festiwalu, tchnąć w niego pierwiastek ludzki, odrobinę sztuki. Albo przeciwnie – nutę festyniarskiego luzu.

Z kolei to, co dawniej raziło chyba najbardziej, czyli „surowe” blaty z płyty na stoiskach, szczęśliwie należy już do przeszłości. Nie dość, że wszystkie (?) stoiska zostały przygotowane klasycznie, a więc przykryte stylową, czarną tkaniną, to wiele z nich pokusiło się o indywidualny design, korespondujący ze specyfiką komunikacji danej marki. Myślę, że ten kierunek należy jeżeli nie forsować, to choć utrzymać – w końcu zdecydowana większość wystawców kieruje swój przekaz do klienta, jak by to nie brzmiało, masowego. No i wygląda to, po prostu, lepiej.

Jedynym przypuszczalnie miejscem, w którym z niewiadomych względów zrezygnowano z obicia lady suknem, okazała się recepcja, będąca jednocześnie punktem sprzedaży voucherów. Notabene, za które (i tylko które) nabywa się na stoiskach „płatne” dramy. Rzecz jasna, natychmiast przypłaciliśmy ten fakt drzazgą wbitą w rękę – w USA milion dolarów odszkodowania byłby pewny ;)
Jeszcze a propos owych voucherów: z takim fiskalnym rozwiązaniem najprawdopodobniej musimy się pogodzić na kolejne lata. Przydałyby się jednak także kupony o (zdecydowanie) większych nominałach. Jak i możliwość ich zamówienia - oraz opłacenia - przed festiwalem, celem szybkiego odbioru uprzednio przygotowanych „pakietów” w dedykowanym punkcie. Albo, po prostu, na bramce wejściowej, wraz z klieliszkiem. Simple as that.

Sam kieliszek plus smycz: lider europejski. Powiedzieć bez uwag, to nic nie powiedzieć! Brawo.

Niezmiernie podobała mi się jeszcze jedna zmiana – mianowicie przygotowane tło muzyczne, w pełni dostosowane zarówno treścią, jak swą głośnością, do tematyki imprezy. Takie, choćby, She Moved Through the Fair zabrzmiało w sposób wielce pasujący i akuratny – powiało, nareszcie, klimatem tych najlepszych festiwali whisky.


c.d.n.



[PWJ]


R E K L A M A