UWAGA! Obecna zawartość serwisu jest testowa - strona jest w trakcie tworzenia.
28.03.2024 czwartek 22:12 
2016.11.08

Eden Mill i Wolfburn

Zrobiwszy rundkę po przeróżnych nowych przedsięwzięciach w dziedzinie whisky szkockiej, usiadłem wreszcie, by przelać przez podniebienie kilka próbek, które zebrałem tu i ówdzie, a których na miejscu wypić nie mogłem, bo bez kierowcy w tę podróż się wybrałem. A jakoś, nie wiedzieć czemu, nie lubię po spożyciu za kierownicę siadać.





Na trasie moich peregrynacji znalazły się między innymi destylarnie Eden Mill i Wolfburn. I jedna i druga oferuje wrażenia nie do znalezienia w starych, tradycyjnych destylarniach w Szkocji. Wiem, w kilku byłem. Chcę opowiedzieć dzisiaj nieco szerzej o wizytach w tych dwóch destylarniach i podzielić się wrażeniami z organoleptycznego spotkania z ich wyrobami, czyli jak mawiają znawcy tematu – z degustacji.

Na początek Eden Mill. O ile wizyta w takich gorzelniach, jak Strathisla, Glengoyne, Ardbeg czy nawet Glenfiddich od samego początku obfituje w niezwykle przyjemne doznania estetyczne – piękne, stare budynki, zadbane otoczenie, malownicze pagody – o tyle Eden Mill pod tym względem jest ich absolutnym przeciwieństwem. Usytuowane tuż obok głównej ulicy budynki przemysłowe, dość obskurne warsztaty z blachy falistej, już na pierwszy rzut oka nie sprawiają dobrego wrażenia. Hałas ulicy, wąziutki chodnik wiodący między tą ulicą a dość prowizorycznym ogrodzeniem z siatki, za którą bałagan kartonów, europalet i skrzynek, a na dodatek przelatujące raz po raz gdzieś wysoko nad naszymi głowami odrzutowce wojskowe. Wreszcie wejście i kilka namalowanych na ścianach strzałek i wskazówek jak dotrzeć do sedna, czyli czegoś, co ma pełnić funkcję recepcji Eden Mill. Nie, zdecydowanie trudno zakochać się w tym miejscu od pierwszego wejrzenia.





Eden Mill to przede wszystkim browar rzemieślniczy, dopiero potem wytwórnia ginu i whisky. I właśnie na rozpoczętą kilka chwil wcześniej pogadankę o ginie trafiam. Generalnie, za ginem nie przepadam – choć w upalny dzień nie odmówię szklaneczki z lodem i tonikiem – więc dość trudno mi podzielić entuzjazm grupy, do której dołączyłem, składającej się w zdecydowanej większości z pań w wieku postprymalnym, reagujących żywo na wszelkie prawdy objawione, prezentowane przez prowadzącego – młodego człowieka o bujnej brodzie i niezbyt schludnym wyglądzie. Nie żebym chciał krytykować człowieka za jego wygląd. Wręcz przeciwnie, z piersi ukrytej pod ubiegłotygodniowym t-shirtem wyrywa się taka pasja, że choćby tylko dla niej trzeba poczuć respekt. Cóż, że prawi komunały o tym, jak to przemysł gorzelniczy zepsuł ideę ginu, jak to kiepsko smakują koncerniaki, i jak to oni, młodzi rewolucjoniści przywrócą wreszcie równowagę Mocy we wszechświecie. Jakbym gdzieś to już słyszał, czytał. I jak wcześniej w konfrontacji z takim młodzieńczym zapałem, chce się zakrzyknąć – a jakie giny ty, młody człowieku, w swoim krótkim życiu zdążyłeś poznać, że tonem mędrca się wypowiadasz! No i oczywiście nie zakrzyknę, bo być może chłopak ma rację, być może poznał, być może wie. Jako się rzekło, generalnie to ja za ginem nie przepadam – choć w upalny dzień nie odmówię szklaneczki z lodem i tonikiem – więc co ja wiem, żeby krytykować, żeby oceniać? Jednak jakoś pachnie mi to młodzieńczo-rewolucyjnym schematem nie mającym najczęściej potwierdzenia w praktyce. Tym bardziej – tu muszę się przyznać – że dwa dni wcześniej, w ramach przygotowań do wizyty, machnąłem sobie do kolacji jedno z piw robionych w Eden Mill, mianowicie rotweizen Weize Guy, którego niemiłe wspomnienie tylko wzmocniło mój sceptycyzm. A kilka piw w życiu wypiłem.





Idziemy zwiedzać. Ponownie meandrujemy – tym razem grupą – wśród walających się na dziedzińcu europalet, kartonów i wszelkiego rodzaju bałaganu. Jak zwykle wlokę się na końcu, usiłując jak najwięcej pstryknąć, zebrać ile się da materiału. Dlatego w chwili gdy dobiegam do pomieszczenia pełniącego tu funkcję hali alembików i z niedowierzaniem patrzę na strumyczek destylatu cieknący z jednego z alembików wprost do plastikowego wiaderka – takiego samego, w jakim sprzedaje się gładź tynkową – nie wiem, że chwilę temu stanowczo zapowiedziano, że nie tylko nie wolno tu robić zdjęć, ale wszystkie urządzenia elektroniczne, w tym telefony komórkowe i aparaty fotograficzne, trzeba było złożyć na kupce przed wejściem do tego pomieszczenia. A ja przecież muszę to uwiecznić! To wiaderko, te alembiki, ten strumyczek wysokoalkoholowej cieczy… Gdyby wzrok zabijał, leżałbym tam w kałuży krwi, moje ciało przeszyte na wylot w kilkunastu miejscach pełnymi świętego oburzenia spojrzeniami współuczestniczek zwiedzania. Musiałem dać za wygraną. Skuliwszy ogon po sobie, wyszedłem położyć aparat na kopczyku ofiarnym tuż przed wejściem, wśród innych aparatów i telefonów komórkowych. Jak to mawiał mój przyjaciel, Stuart Thomson w Ardbeg, gdy pytałem go czy mogę pójść popstrykać – przecież raz po raz słyszy się o eksplozjach w destylarniach w różnych zakątkach Szkocji, wywołanych użyciem aparatów fotograficznych, prawdziwa plaga…




No dobra, nie ma co się znęcać dalej. Co mogłem, to pstryknąłem, co nie mogłem, też pstryknąłem. Tylko tym razem musiałem zmienić taktykę kamuflażu. Zwykle ukrywam się z aparatem tylko przed pracownikami destylarni, tym razem musiałem wziąć również pod uwagę uwagę współzwiedzaczek. Na koniec oni (głównie one) coś tam wypili, pocmokali, pomlaskali i poszli, a ja spróbowałem wyciągnąć garść informacji od naszego przewodnika. Wraz z kilkoma próbkami ich wyrobów łiskipodobnych, nalanych do gustownych, plastikowych pojemniczków na mocz, które wreszcie wieczorem w domu mogłem przelać do kieliszków, a o których więcej poniżej.





Dwa dni później siedziałem za kierownicą mojego – na ten tydzień mojego – samochodu, i w czterdziestej piątej minucie stania w korku na drodze wiodącej wzdłuż wschodniego wybrzeża na północ zastanawiałem się komu potrzebne tak gruntowne remonty dróg i czy to już naprawdę taka moja karma, że w najmniej odpowiednim momencie czuję przemożną potrzebę wyskoczenia za jakiś krzaczek, o czystej i pachnącej wygódce nie śmiąc nawet marzyć. Jechałem do Wolfburn, najdalej na północ położonej destylarni na szkockim stałym lądzie. Dalej są już tylko Orkady, a na nich Highland Park i Scapa. No i Szetlandy, na których destylarni nie ma i najpewniej nieprędko będzie, choć tu bym nie był taki pewny. Robi się za to gin, sprzedawany obecnie przez GlenWyvis Distillery z Dingwall, ale to temat na osobną opowieść.





Kiedy podjeżdża się do jakiejkolwiek innej destylarni w Szkocji (nie licząc Eden Mill), od razu wiadomo, że to destylarnia. Albo pięknie wybielone budynki zwieńczone pagodą, albo osmalone czernią żywiącego się oparami alkoholu grzyba magazyny celne, albo przynajmniej jakiś wielki napis nie pozostawiający cienia wątpliwości – trafiliśmy tam, gdzie chcieliśmy. Tymczasem Wolfburn woli przetestować naszą wytrwałość w poszukiwaniach. A jak już namierzymy te cztery baraki z blachy falistej, w której mieści się destylarnia i jej magazyny, na drzwiach jednego z nich wita nas ogromny napis „Visitors by appointment only”. I ani słowa o Wolfburn, whisky czy destylacji. Pewną wskazówką mogą być rozrzucone przed kolejnym z budynków beczki, opatrzone na denkach napisem Wolfburn, oraz widok starannie poukładanych w rzędy beczek wewnątrz budynku, ale czy to można wierzyć pozorom?




Tak czy inaczej, kiedy zameldowałem się do najstarszego z trzech pracowników krzątających się po obejściu, dowiedziałem się, że oni mnie oczekiwali, owszem, ale wczoraj. (Po powrocie do domu sprawdziłem wymienioną wcześniej korespondencję mailową – to ja miałem rację, byłem na miejscu punktualnie i co do dnia.) Pracownik wykonał telefon, tonem grzecznym, acz nie znoszącym sprzeciwu dał mi do zrozumienia, że mam czekać i nie próbować nawet na własną rękę włazić do środka. Za dziesięć minut przyjedzie ktoś, kto się mną zajmie.

Owe dziesięć minut spędziłem oglądając destylarnię z zewnątrz (przypominam, cztery baraki z blachy falistej na podmurówce), umartwiając się nad jej wyglądem i zastanawiając dlaczegóż to, ach dlaczegóż choć trochę blichtru nie zdecydowali się tu wprowadzić. Choćby najprostszej recepcji, ni mówiąc o dachach udających tradycyjne pagody, jakiejś kawiarni, czy salce degustacyjnej. Nic z tych rzeczy – pod tym względem Wolfburn rozczarowuje na całej linii. I właściwie normalnie nie miałbym im tego za złe. Jednak jak się czyta ich materiały promocyjne – te historie o wilkach, o oryginalnej Wolfburn, działającej tu w XIX wieku, o wszelkich nawiązaniach do tradycyjnych metod produkcji whisky – to aż dusza łka z utęsknieniem wyglądając jakichkolwiek przejawów tego wszystkiego w rzeczywistości. Nawet gdyby miało to być udawane, dokładnie tak, jak te marketingowe historyjki.





Kiedy jednak przyjechał mój gospodarz, wszystko wróciło do normy. Wystarczyło tylko przekroczyć próg tych drzwi, na których widniał napis o konieczności umówienia się na zwiedzanie. Wewnątrz znajduje się prawdziwa destylarnia. Najprawdziwsza. Co prawda, wyposażona w mało malownicze kadzie fermentacyjne ze stali nierdzewnej – te tradycyjne, z daglezji, robią zdecydowanie lepsze wrażenie – ale przecież to nie ma najmniejszego znaczenia. Obejrzałem kadź zacierną, wspomniane kadzie fermentacyjne, underback, wszelkie pozostałe kadzie i zbiorniki, wreszcie alembiki. Prawdziwe, zrobione na zamówienie przez Forsyths of Rothes, miedziane naczynia destylacyjne, z których destylat płynie przez tradycyjny spirit safe, a nie z kranika do plastikowego wiaderka.

Niestety, akurat w piątek nie odbywała się destylacja, w kadziach grzecznie sobie fermentowała brzeczka, a wszyscy trzej pracownicy destylarni, których spotkałem tu zaraz po przybyciu, poszli sobie na fajrant do domu. Tak więc, było nas tylko dwóch, cała atencja przewodnika skupiona na moich pytaniach, nie przeszkadzał nam nikt. Warunki wręcz idealne. Tym bardziej, że nikomu nawet nie przyszło do głowy nawet wspomnieć o jakimś zakazie fotografowania.





Potem był spacer do jednego z magazynów, przerozkoszna, niczym nieskrępowana włóczęga pośród leżakujących tu beczek. Każdy, kto choć raz był w destylarni, gdzie co najwyżej przez szybę pokazano mu przygotowaną specjalnie dla takich jak on wystawkę w postaci kilku ułożonych w piramidkę beczek, wie o czym mówię. Brakowało tylko możliwości odszpuntowania tej i owej i rozsmakowania się ich zawartością, ale – jak się powiedziało – kierowca nie pije, albo przynajmniej przez jakiś czas nie jest kierowcą. A przede mną tego dnia było jeszcze co najmniej kilkadziesiąt kilometrów w stronę wymarzonych plaż północnego wybrzeża Szkocji, w stronę prawdziwych Highlands.

Tego samego dnia wieczorem, w pewnym wyludnionym hostelu, upewniwszy się, że jednak nie zobaczę zorzy polarnej, bo mi ją zasłoniły chmury, którymi zasnute było niebo, skosztowałem trzech kolejnych piw uwarzonych w Eden Mill. No i bardziej pozytywnie pomyślałem o tym browarze-destylarni. Dwa z nich były świetne, jedno zdecydowanie słabsze. Ciekawe jak będzie z ich whisky. Na te wrażenia jednak musiałem poczekać jeszcze dwa dni, aż wróciłem do Dufftown i mogłem na spokojnie zasiąść do otrzymanych próbek. Whisky jednak smakuje dużo lepiej gdy za oknem widać pagodę destylarni. Nawet jeśli ta destylarnia nie działa już od lat trzydziestych.





Najpierw jednak:

Wolfburn Aurora, 46%

Whisky odrobinę tylko więcej niż trzyletnia, zestawiona z zawartości trzech rodzajów beczek – second-fill quarter casks (40%), first-fill ex-bourbon (40%) oraz first-fill oloroso sherry (20%). Druga oficjalna edycja whisky z nowej, otwartej neco ponad 3 lata temu destylarni, najbardziej na północ położonej destylarni whisky na stałym lądzie.

aromat:
Aceton, młody, agresywny alkohol, intensywne perfumy i kwiaty. Jak już przez to wszystko się przebić, są tam pod spodem wątłe dość akcenty sherry, jest trochę wanilii, są gorzkie migdały (z czasem jest ich coraz więcej), może jakieś czerwone porzeczki. Mało to przyjemne, po powąchaniu zupełnie nie chce się brać do ust.

smak:
Przede wszystkim młody, nieokrzesany alkohol. Zaraz za nim mnóstwo zboża, sporo orzechów, głównie włoskich, migdałów, nieco rodzynek, olejek migdałowy do ciasta, jakieś trudne do identyfikacji owoce. Bardzo przeszkadza alkoholowa szorstkość.

finisz:
Stanowczo dłuższy niż by się chciało. Alkoholowo-gorzki, przechodzący w dalekie echa sherry.

ocena:
1,5/10






Później przelałem do kieliszków zawartość plastikowych pojemniczków. Zawierały one – dla przypomnienia – trzy różne destylaty pochodzące z przedziwnych alembików w Eden Mill. Każdy z nich powstał na bazie zacieru z różnego rodzaju słodów, a w beczkach zdążył spędzić około roku. Poszczególne wersje opisywane są przede wszystkim za pomocą świąt, z okazji których zostały zabutelkowane. Na etykietach niewielkich buteleczek, w jakich były sprzedawane, podano również jakiego rodzaju słody stanowiły podstawę do sporządzenia zacieru. Nalejmy więc i spróbujmy.


St. Andrews Day 2015

aromat:
warsztat stolarski – mieszanka żywicy, drewna, klejów stolarskich, politury. Pod spodem jakieś migdały, przepocone skarpetki, zapocony, zatęchły koc w schronisku młodzieżowym.

smak:
Lekki , zbożowy, zaskakująco delikatny. Niewiele tu szorstkości młodej whisky. Po chwili wychodzi całkiem przyjemna, karmelkowa słodycz, sporo wanilii, odrobina lukrecji, wreszcie nieco zielonych jabłek. Wbrew pozorom, całkiem nienajgorszy napitek.

finisz:
Migdały, kwaśne jabłka, dębina. Niezbyt długi.






Hogmanay 2015

aromat:
Tutaj też jest sporo smrodków drewniano-klejowych, przepocona koszulka, ale jest też sporo gorzkiej czekolady, świeżego słonecznika, odrobina sosu sojowego. Im dłużej się to wącha, tym mniej nieprzyjemne jest.

smak:
Alkoholowo-octowy. Kwaskowaty i cierpki. Kwaśne, niedojrzałe jabłka, trochę przypalonego karmelu, cukierki Kopiko,

finisz:
Krótki, cierpki, mało przyjemny.






Burns Day 2016

aromat:
Znowu akcenty kleju do drewna, płyty wiórowej, przepoconego ubrania, są tu jednak jeszcze dość silne akcenty zbożowe i sporo kwiatów.

smak:
Lekki i początkowo słodki. Po chwili jednak ujawniają się cierpkie i kwaskowe akcenty. Świeże orzechy włoskie, lukrecja, kawa rozpuszczalna, lizaki kogutki.

finisz:
Krótki, wytrawny, taninowy.





Wyrobów Eden Mill nie oceniam, gdyż nie są to jeszcze whisky, a jedynie coś, z czego kiedyś whisky będzie. Poza tym, jak widać na zdjęciu, miałem do dyspozycji naprawdę mikroskopijne ich ilości. Gdybym jednak miał do wyboru – skosztować jeszcze raz któregoś z wyrobów Eden Mill, albo kolejną porcję Aurory, zdecydowanie chętniej sięgnąłbym po Eden Mill. Mimo wszystkich zastrzeżeń do aromatu każdego z trzech destylatów, ich smak był zdecydowanie lepszy, ciekawszy, bardziej złożony niż to, co zaprezentowała whisky z Wolfburn. Chętnie przyjrzę się im za kilka lat, gdy będą miały za sobą odpowiednio długi okres leżakowania. Na kolejną Wolfburn najpewniej poczekam aż wyprawi swoją osiemnastkę.

[R.M.]
Wszystkie zdjęcia autora tekstu

R E K L A M A